Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Wspomnienia ...

 

To, co wiem o moim młodszym bracie - Wicku!

 

Przygnębiony zgonem mojego młodszego brata Wincentego, gdy teraz o nim i o jego życiu myślę to nasuwa mi się smutna refleksja, że naprawdę wiem o nim bardzo niewiele. Pocieszam się jednak nadzieją, że tak jak i po śmierci naszych rodziców Stanisława i Heleny - na podstawie własnych dociekań, a także informacji badaczy - historyków zajmujących się biografią ojca - my synowie, coraz więcej dowiadywaliśmy się o jego, jak i naszej matki niezwykłym życiu. O ich zawodowej pracy, o ich społecznych pasjach, ich patriotycznej - politycznej działalności. Toteż z ufnością i dzisiaj przypuszczam, że i o moim zmarłym bracie Wincentym - będę się mógł więcej dowiedzieć, gdy jemu osoby najbliższe: żona Anna z córkami Agnieszką i Joanną ujawnią, być może istniejące, jego osobiste zapiski lub gdy napiszą o nim własne wspomnienia. Gdy wspomnienie o nim napisze nasz najmłodszy brat Wojciech. Gdy napiszą o nim inni członkowie wielkiej naszej rodziny, którzy przecież dobrze jego znali i szanowali. Gdy napiszą o nim, o swoim ojcu chrzestnym jego liczni chrześniacy. Gdy napiszą o nim jego współpracownicy - przyjaciele, których przez całe - jakże aktywne społecznie i zawodowo życie - miał tak wielu...!

Wspominając mego zmarłego brata Wincentego, w rodzinie, jak i powszechnie zwanego „Wickiem" - nie podejmuję pisania jego szczegółowej biografii. Bo chociaż byłem jego starszym o ponad dwa lata bratem i wiele lat w naszej młodości z nim „pod jednym dachem" przebywałem, to nie znam przecież wielu bardzo istotnych szczegółów jego bogatego życia. Nie znam wszystkich jego miejsc pracy, zajmowanych tam stanowisk i osiągnięć zawodowych. Nie znam efektów jego niezwykle aktywnej działalności społecznej. Jego osiągnięć w „odrodzonym" harcerstwie. Nie znam żadnych szczegółów jego konspiracyjnej działalności politycznej w okresie PRL. Mam niewielką wiedzę o jego działalności politycznej jawnej od 1989 r. - w strukturach organizacyjnych „wilanowskiego" PSL, a później PSL, zarówno na szczeblu małopolskim jak i ogólnopolskim. Być może najłatwiej mógłbym przedstawić jego wieloletnie i bardzo ofiarne zaangażowanie w działalność Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach, sięgając do protokółów Zarządu tegoż Towarzystwa.

Nie znam wszystkich ciekawych jego życiowych pasji, których jak wiem miał tak wiele. Pasji: sportowych, kolekcjonerskich, turystycznych. Nie znam jego sukcesów w tych dziedzinach. Nie znam miejsc i rodzajów jego ciężkich dorywczych prac, za których wykonanie uzyskiwał środki niezbędne na przeżycie swojej rodziny w chwilach ciężkich. Aby te przecież również ważne sprawy do przedstawienia w jego życiorysie, te dziedziny jego życia i działalności poznać, z pewnością potrzeba będzie sporo dociekliwości i czasu.

Dzisiaj, pod wrażeniem jego bolesnej śmierci i ogromnego smutku, który całą rodzinę Mierzwów z tego powodu przygnębił, chcę na kilku stronach maszynopisu parę sytuacji, parę zapamiętanych obrazów z naszego rodzinnego życia z nim związanych utrwalić, i nasze serdeczne, braterskie kontakty do samego końca jego życia - upamiętnić.

Dla wielu osób znających Wicka moje dzisiejsze wspomnienia będą z pewnością błahostkami, „życiowymi drobnostkami", bo są to wspomnienia z mojego i jego najwcześniejszego dzieciństwa. Wspomnienia z czasów, gdy: „pod jednym dachem w rodzinnym gnieździe" żeśmy się wychowywali, i to najczęściej jedynie pod opieką naszej matki.

Ten czas mojego wspólnego z Wickiem dzieciństwa (w latach dla naszej rodziny trudnych i niebezpiecznych, z powodu zaangażowania się rodziców w okresie niemieckiej okupacji w działalność konspiracyjną, a po zakończeniu wojny, z powodu wieloletniego uwięzienia ojca - najpierw w Moskwie, a potem w różnych „ciężkich" PRL-owskich więzieniach) wspominam zawsze w chwilach ogarniającej mnie nostalgii i także teraz, w tych trudnych dla mnie chwilach, do przeżyć i zapamiętanych obrazów z Wickiem z tamtych czasów powracam.

Jeszcze na wstępie pragnę podkreślić, że Wicek od maleńkości przejawiał różnorodne zdolności i talenty, które nie każdy człowiek, nawet długo przez dobrych nauczycieli kształcony może w życiu zdobyć. Od maleńkości posiadał samoistnie, niezwykle cenne cechy charakteru, które każdego wymagającego rodzica mogłyby uszczęśliwić.

Gdy nieraz w życiu, a ciągle w czasie jego choroby, z którą tak dzielnie przez wiele lat walczył, zastanawiałem się skąd mój brat o „niepotężnej przecież posturze" bierze siły fizyczne i psychiczne do ciężkiej i wyczerpującej pracy zawodowej, do tak aktywnej działalności społeczno- politycznej, do tak perfekcyjnego wykonywania obowiązków głowy swojej licznej rodziny - to dochodziłem do wniosku, że tą wewnętrzną życiową energię, wytrwałość, staranność i konsekwencję w każdym swoim działaniu pozyskał przecież już przy urodzeniu, a potem te swoje dobre cechy mądrze rozwijał i doskonalił przez całe życie i w każdej sytuacji.

Nieraz zastanawiałem się też nad źródłem niezliczonych talentów posiadanych przez mego brata Wicka, którymi jego właśnie Bóg tak obficie zaopatrzył.

Gdy przed paru laty z zapisków ojca i zapisków matki dowiedziałem się nieco więcej o naszych mądrych, pracowitych przodkach z rodziny Mierzwów i z rodziny Ściborowskich, gdy dowiedziałem się nieco więcej o ich wielkich uzdolnieniach, ciekawych pasjach, ich marzeniach i życiowych osiągnięciach - to zrozumiałem, że w moim młodszym bracie Wicku skumulowała się najlepsza kombinacja genów - tych właśnie wspaniałych przodków naszych rodzin.

*

Mojego młodszego brata Wincentego, matka nasza - Helena Mierzwina (z domu Ściborowska) urodziła w Kościelnikach, 5 września 1939 r. Urodziła go w tym samym miejscu gdzie i ona sama przyszła na świat - w starej chłopskiej chałupinie jej rodziców. Ten poród naszej dzielnej matki w jakże „spartańskich warunkach" - jak to często nasz ojciec we wspomnieniach swoich podkreślał - poprzedzony był jej kilkugodzinną, niezwykle męczącą jazdą w trzęsącej się po wyboistej drodze chłopskiej furmance, z Krakowa, do rodzinnych, a o ponad 20 kilometrów odległych Kościelnik. Ta uciążliwa podróż odbywała się w tłumie uciekinierów. W atmosferze panicznej ucieczki ludności „na wschód" przed okrutną nawałnicą wojsk hitlerowskich.

Poród, choć matka wcześniej gorączkowała, był stosunkowo lekki i nie wywołał obrażeń zagrażających jej życiu. Na szczęście nie tak, jak w przypadku mego urodzenia, kiedy nastąpił zakrzep krwi w jej żyłach wywołujący wielkie dla jej życia niebezpieczeństwo - o czym dowidziałem się później z rozmów z rodzicami i z zapisanych ich wspomnień.

Nie wiem czy ojciec towarzyszył naszej matce w dniu urodzin Wicka i w kolejnych najbliższych, a w jej życiu niezwykle ważnych. Zobowiązania polityczne popędziły go bowiem, w tamtych tragicznych dniach, w tamtej wojennej zawierusze daleko na wschód od Krakowa, daleko od Kościelnik, aż do Wierzchosławic i dalej za Tarnów, z przyjętą na siebie misją odszukania Wincentego Witosa. Odszukania Prezesa, wielkiego przywódcy chłopów po to, aby stanąć w szeregach obrońców Polski pod Witosa przywództwem. Bo wówczas, w tych tragicznych dniach dla Polski, dla Polaków, tak naszemu ojcu, jak i wielu jego przyjaciołom sumienie, honor i patriotyczne idee nakazywały.

Maleńki Wicek, w maleńkiej i zatłoczonej izdebce naszych dziadków chował się na wsi zdrowo, ale troska naszej matki o niego i o mnie oraz potrzeba przywrócenia naszej rodzinie w miarę normalnych warunków mieszkania i higieny skłoniła matkę, choć z ogromnymi obawami, do powrotu do Krakowa. Powrotu do wynajętego wcześniej przez rodziców, kilka miesięcy po moim urodzeniu, dwupokojowego, małego domku przy ul. Królowej Jadwigi w Krakowie. Współcześnie posesja ta oznaczona jest numerem 30/30a zapisanym na tablicy informującej jeszcze, że jest to Dzielnica XIII Zwierzyniec. Tablica wisi obok furtki otwierającej się w kierunku długiego ciągu wznoszących się betonowych schodków, które z dzieciństwa dobrze pamiętam, a którymi dochodzi się do domku usytuowanego w połowie działki, stromo opadającej w kierunku ul. Królowej Jadwigi. Wcześniej nasi rodzice mieszkali w kawalerce wynajmowanej przez ojca przy ul. Adama Asnyka nr 2 w Krakowie.

Z tego okresu - kolejnego pobytu naszej rodziny na ul. Królowej Jadwigi, z biegnącymi latami, jako 3-4-5 letni chłopiec, nieco wydarzeń już sam zapamiętałem. Pamiętam np. Wicka podtrzymywanego przez dorosłych i jakby jeżdżącego na oklep na ogromnym, niezwykle spokojnym i cierpliwym psie - bernardynie, który od sąsiadów często do nas przychodził.

Pamiętam narzekającą matkę, że obaj z Wickiem pijemy mleko od hodowanej przez nią niezwykle poczciwej, mądrej i mlekodajnej kozy. „Kozy żywicielki" - jak się ją w naszym domu nazywało, a Wicek, choć tego mleka pije może nawet więcej niż ja - to nie tak dobrze rośnie.

Później, jak pamiętam, ojciec tłumaczył ten wolniejszy wzrost brata, nad którym matka ubolewała, nerwowymi jej przeżyciami przy Wicka porodzie. Matka zaś uważała, że ja, w niemowlęctwie sprzed wojny, byłem lepiej odżywiany, gdyż objadałem się dostępnymi wówczas i stosunkowo niedrogimi bananami. Bananami, które przez lata wojny, a i później, Wicek jak i inne polskie dzieci mogły sobie tylko wyobrazić.

Nie wiem i pewnie się już tego nie dowiem, czy Wicek od maleńkości miał „wilczy apetyt", czy też taką dziecięcą fantazję, lub ambicję, aby i starszym w jedzeniu dorównywać. W całej rodzinie powszechnie wiedziano, że ani z dziecięcej, ani z małej miski Wicek jadł nie będzie. Że okropnie zdenerwowany będzie wtedy wykrzykiwał: „Mało mi!, Mało mi!" - co do dzisiaj bardzo dobrze w moich uszach słyszę i pamiętam. Złośliwi przezywali Wicka, w tamtym czasie, „głodomorem...".

Po pewnym okresie takich wielkich awantur Wicka, matka wreszcie wpadła na sprytny sposób jego karmienia. W istocie sposób bardzo prosty, który jednak Wicka zadowalał. Po rozdzieleniu posiłku stołownikom, matka nasza, Wickowi, który ciągle i bacznie na trzymany przez nią garnek do gotowania spoglądał, pozostawiała w nim resztę potrawy i demonstracyjnie przed nim stawiała podając mu jednocześnie największą, znajdującą się na stole łyżkę.

Do dzisiaj przed swymi oczami widzę radosną, uśmiechniętą twarz maleńkiego Wicka, gdy z takiego wielkiego garnka, w którym nieomal sam by się pomieścił, pracowicie, ogromną jak dla małego dziecka łyżką, z wielkim zadowoleniem, czerpie swoje pożywienie.

Wicek od maleńkości był niezwykle komunikatywny. Miał bardzo pogodne usposobienie i przez inne dzieci - jak pamiętam - dzieci naszych ówczesnych sąsiadów, a moich rówieśników bardzo lubiany. W naszych zabawach, wobec niego - „starszaków", był przez wszystkich akceptowany. Wicek, z pozoru, a być może ze względu na okrągłą - pyzatą twarz w dzieciństwie wyglądał na „tłuścioszka", ale nim nie był. Z natury był niezwykle ruchliwy i ciągle czymś „zapracowany".

W wymyślaniu zabaw miał ogromną inwencję. Potrafił się wesoło bawić w dziecięcej grupie, ale też w samotności się nie nudził. Najczęściej, jak pamiętam, letnią porą, budował z patyczków, kamyków i liści różne własne, fantazyjne „ogródki" broniąc się przed moją pomocą w ich budowie, ale także przed pomocą innych. Nigdy nie bał się zwierząt i lubił się z nimi bawić. Już, jako maleńki chłopczyna był odważny i śmiały w kontaktach i to nawet z ludźmi mu nieznanymi, dorosłymi. Tej cechy, ja starszy brat, często mu zazdrościłem.

Gdy ojciec, po powrocie z pracy, z „miasta", na prośbę Wicka dawał nam nieco groszy na cukierki, to Wicek natychmiast ciągnął mnie za rękę, jako osobistego „opiekuna" do oddalonego o kilka domów sklepiku, po zakupy, na które miał ochotę i sam je „obstalowywał". Często, gdyśmy przychodzili, sklepik był już zamknięty. Jak pamiętam w takich deprymujących mnie sytuacjach, wówczas dla mnie „bez wyjścia" - Wicek pod zamkniętym sklepem, dziecięcym głosem donośnie i wytrwale o swoje ulubione łakocie się upominał. Wielokrotnie wykrzykując nazwisko pani właścicielki i recytując swoje bieżące zamówienie swoją wytrwałością powodował, że mieszkająca na piętrze, nad sklepem, ta miła pani (której nazwiska już nie pamiętam), otwierała okno i rzucała nam, co miała prawdopodobnie pod ręką. A to cukierka, a to lizaka. Pamiętam jak mnie to wówczas krępowało. Myślę, że pomimo zakłócania jej domowego spokoju robiła to w stosunku do nas dosyć serdecznie, bo lubiła mojego małego brata.

Również dobrze pamiętam niemiłe dla mnie w skutkach dwa wydarzenia, w których i mój mały brat aktywnie uczestniczył. Te dramatyczne wg ówczesnej mojej oceny wydarzenia, zapisały się na zawsze w mojej głowie i w moim „siedzeniu".

Pierwsze, związane było z wykonanym przy ogromnym zaangażowaniu Wicka naszego pierwszego wspólnego „wielkiego dzieła" - podczas chwilowej nieobecności naszej matki w mieszkaniu. To „dzieło" - wielki model samolotu, sporządziliśmy bardzo sprawnie rozkładając na całej podłodze kuchni garnki i talerze, jakie żeśmy wcześniej z kredensu i innych miejsc powyciągali. Matka, gdy weszła do kuchni i zobaczyła naszą niezwykłą konstrukcję wpadła w rozpacz, a ojciec, gdy wrócił po pracy wyłoił mi po raz pierwszy w moim życiu „skórę", paskiem od swoich spodni. Wicek, mój niezwykle aktywny partner w tym budowaniu, dostał od ojca tylko burę - i o to miałem żal do ojca.

Kolejne przykre dla mnie wydarzenie z ul. Królowej Jadwigi, z aktywnym udziałem mojego brata Wicka również dobrze pamiętam, gdyż podobnie się dla mnie zakończyło, jak nasza psota poprzednia. Podczas odwiedzin w naszym domu przyjaciół moich rodziców, ludowcowego małżeństwa Jerzego i Barbary Matusów wraz z ich synem Markiem (nie pamiętam czy wówczas był z nimi również ich syn drugi) - w czasie, gdy dorośli zajęci byli ważnymi z pewnością rozmowami całkowicie absorbującymi ich uwagę, my dzieci się nudziliśmy. Nie pamiętam czy Marek Matus, czy też Wicek zainicjował naszą wspólną zabawę w chowanego.

Ówczesne mieszkanie rodziców było niewielkie, a i sprzętów, w których można by się było dobrze ukryć było w nim też niewiele. W sypialni: dwa drewniane łóżka, dwa nakastliki, szafa bieliźniarka. W pokoju stołowym: szafa z książkami ojca, serwantka i stół, przy którym siedząc rozmawiali dorośli.

Wicka trudno było w naszej zabawie w chowanego odszukać, bo sprytnie krył się pod stołem pośród dorosłych, lub wchodził pod któreś łóżko, pod którym ja niestety nie mogłem się zmieścić. Gdy był poszukującym, zawsze mnie szybko odnajdywał, bo jedynie mogłem ukryć się w szafie bieliźniarce, ale drzwi od jej wnętrza nie mogłem sam domknąć i w ten sposób on moją kryjówkę łatwo rozpoznawał.

Aby Wicka zmylić, „wywieść w pole" w naszej zabawie, a moje ukrycie utajnić, Marek Matus z zewnątrz, z całej swojej siły drzwi tej szafy docisnął, gdy ja jeszcze gramoląc się do jej wnętrza nie zdjąłem ręki z obrzeża jej otworu. Pod wpływem bólu ściśniętych drzwiami szafy palców płakałem - wrzeszczałem i wtedy od ojca dostałem tylko ja, kolejne, drugie już, ale ostatnie w moim życiu „lanie" pasem.

Nie pamiętam, aby kiedykolwiek mojemu bratu ojciec pasem „przyłożył". Natomiast czasem straszył nas takim „zabiegiem" przy użyciu innego wiszącego na ścianie szerokiego skórzanego pasa, którego ojciec przez pewien, ale chyba krótki okres do ostrzenia brzytwy do golenia używał. Ten wiszący na dość reprezentacyjnym miejscu pas, który miał być dla nas postrachem, i do naszego rozsądku w razie koniecznej potrzeby miał przemawiać - ojciec tytułował naszym „przyjacielem". Jak pamiętam, ten żartobliwy terror ojciec stosował częściej w stosunku do Wicka, który podrastając objawiał się wesołym psotnikiem. Ojciec mówiąc niby groźnie do niego: „Ciuś! przestań broić i powąchaj przyjaciela, jak on pachnie!" - rozsądzał i zakańczał ostatecznie sprawę, gdy matka na Wicka psoty i nieposłuszeństwo jemu się skarżyła. To wąchanie pasa miało nam uzmysłowić srogość kary, jaką za nieposłuszeństwo i brojenie pasem tym można by było nam wymierzyć. Ojciec jak i matka bardzo kochali Wicka od jego maleńkości. Jak często podkreślali: „biedne dziecko wojny" i na jego dziecięce, nieszkodliwe na ogół brojenie najczęściej „przymykali oczy".

Ojciec tym pasem, naszym „przyjacielem", o którym wspominam, a którego specjalny kształt, kolor i zapach jeszcze do dzisiaj pamiętam, nigdy nas nie uderzył. Kończąc szerzej opisywany wątek roli paska w moim i Wicka życiu chcę zapowiedzieć, że do tego wątku jeszcze powrócę, opisując nasz pobyt w Kościelnikach i rolę dziadka Józefa Ściborowskiego w kształtowaniu naszych dziecięcych zachowań.

Chciałbym jeszcze objaśnić zacytowany przeze mnie w wypowiedzi naszego ojca, a używany w naszym domu, a nawet w całej rodzinie, pseudonim mojego brata Wincentego (Wicka) - „Ciuś". Mnie podobno od maleńkości rodzice nazywali nie Jackiem, a „Cusiem". Wicek podobno to „Cuś" przekręcał i wymawiał „Ciuś". To określenie bardzo spodobało się naszym rodzicom, ale przylgnęło do Wicka i przez wiele lat jego dzieciństwa wszyscy, jak również i ja, nazywaliśmy go „Ciusiem".

Chciałbym jeszcze jeden zapamiętany obrazek z naszego życia na Salwatorze przedstawić, o tyle ważny, że skonsultowany z Wickiem podczas jednego z naszych wspólnych, dosyć regularnych wyjazdów (kilkugodzinnych podróży samochodem) na posiedzenia Zarządu Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach. Aby droga nam się nie dłużyła przeważnie rozmawialiśmy o bieżących sprawach rodzinnych. Często dość gorąco o bieżących wydarzeniach politycznych, bo bywało, że w niektórych sprawach mieliśmy odrębne stanowiska. Czasem rozmawialiśmy o wydarzeniach z czasów przeszłych, aby ustalić znane nam obu fakty. W tych sprawach, również nie bez pewnej dyskusji, udawało nam się dochodzić do consensusu. Podczas jednego z takich wspólnych wyjazdów do Wierzchosławic i to jesienią ubiegłego roku, dzieliliśmy się zapamiętanymi wspomnieniami z ul. Królowej Jadwigi. Chyba prawie wszystkie wyżej je przytoczyłem - chociaż Wicek nie pamiętał naszych wspólnych psot i mojego za nie „lania". Natomiast w swej pamięci utrwalił nasze odwiedziny w fabryce octu, którą ja zapamiętałem jako „Wytwórnię Octu - Gablenz i Syn". Ta wytwórnia mieściła się nieomal vis a vis domku, w którym mieszkaliśmy, jednakże nieco na północny-wschód odsunięta, przy istniejącej w Krakowie róży wiatrów, nie była swym zapachem dla nas uciążliwa. Jednak dla wrażliwego nosa zapach octu z różnym natężeniem zawsze był w tym rejonie ul. Królowej Jadwigi odczuwalny. Wicek i ja, tę fabryczkę - manufakturę zapamiętaliśmy nie tylko z powodu jej octowego zapachu, ale ze względu na niezwykłe wówczas dla nas, ją odwiedzających, oglądane urządzenia: kadzie, pompy, rurociągi i bardzo wysokie drewniane, przeszklone szafy, w których poprzez drewniane wiórki nieustannie sączyła się pachnąca właśnie octem woda oraz ze względu na króliki. Właściwie nie „króliki", tylko wspaniale „króle". Mieszkały one na podworcu, przy wejściu na teren fabryki, w doskonale wykonanych klatkach z pięknego jasnego drewna i metalowej siatki, jak zapamiętałem. Poprzez tę siatkę można było je podziwiać, a one mogły z tych swoich komfortowo wyposażonych i w dobre jedzenie zaopatrzonych pomieszczeń na radosny dla nich świat wesoło spoglądać. Zadziwiały nas te wspaniałe, konkursowe króliki przeróżnych ras, z różnym rodzajem sierści i w różnych kolorach. Zachwycały delikatne, jakby zwiewne króliki rasy angora i ogromne ras belgijskich i niemieckich. Tę zaciekawiającą nas kolekcję królików mogliśmy podziwiać dzięki hobby właściciela fabryki i jego uprzejmości. Hodowlane hobby pana Gablenza naszą matkę również bardzo fascynowało, gdyż posiadała ogromne zamiłowanie do hodowli zwierząt. Nie wiem czy w czasie naszych pobytów w wytwórni octu, gdy ja z Wickiem zachwycaliśmy się tymi wspaniałymi zwierzętami, matka przeprowadzała transakcje handlowe. Czy zakupywała udostępniane jej okazy? Myślę, że tak, bo jakby przez mgłę sobie przypominam, że matka już wtedy z „włóczki angory" na szydełku, którym się zawsze niezwykle biegle posługiwała, wykonywała dla nas czapki, szaliki, rękawiczki, a nawet bezrękawniki - pulowery.

Myślę, że obok kozy, którą pamiętam i kilku kur, to jeszcze na działce wokół domu przy ul. Królowej Jadwigi, matka nasza hodowała króliki, a my z pewnością jej w tym „pomagaliśmy". Nie tak dawno, moje wspomnienia z tych odległych czasów przywołała treść napisu, jaki przeczytałem odwiedzając „tamte strony". Na spiżowej tablicy zawieszonej na ścianie domu pozostałego po Wytwórni Octu, pewnie domu jej byłych właścicieli, ktoś napisał:

JERZY GABLENZ

(1888 - 1937)

KOMPOZYTOR

MIESZKAŁ I TWORZYŁ

W TYM DOMU

W LATACH 1917 - 1937

Pobyt na ul. Królowej Jadwigi i pierwsze lata naszego dzieciństwa tam spędzone, Wicek i ja wspominaliśmy zawsze bardzo miło i z sentymentem. Również z sentymentem pobyt na ul. Królowej Jadwigi wspominali w rozmowach z nami nasi rodzice. Nie pamiętam, aby mówili kiedykolwiek o jakichś kłopotach, które ich tam dotknęły. Nie mówiło się też, dlaczego Salwator musieliśmy opuścić. Dopiero po śmierci rodziców, głównie z ich notatek, dowiedziałem się o ważnych i nieznanych mi wcześniej faktach z okresu naszego pobytu na Salwatorze.

Z notatek matki wynika, że w naszym domu na Salwatorze bywali kurierzy - emisariusze polskiego rządu na uchodźctwie, którzy z ojcem się wówczas kontaktowali. Z pewnością odbywały się tam również utajnione spotkania z kolegami i koleżankami naszych rodziców, którzy wówczas, jak oni, podjęli pracę konspiracyjną.

To w odległości może 300 - 400 metrów od miejsca naszego zamieszkania, ojciec nasz i Józef Cyrankiewicz, przy pomocy księdza proboszcza Ferdynanda Machała, znaleźli na trenie klasztoru Norbertanek bezpieczne miejsce przechowania sporej ilości pieniędzy. Pieniędzy przemyconych do Polski przez konsula honorowego Chile - Samuela Mikicińskiego, a przeznaczonych na pomoc Polakom walczącym w konspiracji i ich rodzinom przez Niemców prześladowanym.

W tym miejscu chciałbym podzielić się jeszcze dwoma wspomnieniami z Salwatora z ul Królowej Jadwigi, które zapadły mi w pamięć, a których Wicek, gdy czasem o tym rozmawialiśmy, nie przypominał sobie. Jedno, to w niezwykle mroźny, zimowy dzień, widok stojącej, niekończącej się kolumny niemieckich samochodów ciężarowych wzdłuż ul. Królowej Jadwigi. Samochodów wyładowanych wojskowym sprzętem i żołnierzami zakutanymi w zimowe ubiory, a na chodnikach, co kilkadziesiąt metrów palące się metalowe kosze - koksiaki, i przy nich grzejący się żołnierze w długich paltach - kożuchach. I co szczególnie utkwiło w mojej pamięci - to niezwykły wygląd tych żołnierzy chodzących w ogromnych ochraniaczach - ocieplaczach z plecionej słomy, założonych na ich buty z cholewami.

Drugie wspomnienie, to zimowa wycieczka pod opieką naszego starszego nieco kuzyna Adama Kościuka z Dąbrowy Tarnowskiej, nad oddaloną od naszego domu o około 400 metrów rzekę Wisłę pod Norbertankami. Wtedy chyba po raz pierwszy w moim życiu zobaczyłem ją całkowicie skutą lodem, a na nim wiele dzieci i dorosłych ślizgających się na butach, jeżdżących na sankach i przechodzących z brzegu na brzeg rzeki - w poprzek jej koryta. Nie wiem czy było to jedyne moje spotkanie z kuzynem Adamem, ale chyba nie. Z pewnością, przed okrutnym zamordowaniem go przez Niemców, odwiedzał nas na Salwatorze, odwiedzał naszych rodziców wiele razy. Wspominając umęczonego śledztwem hitlerowskich oprawców i rozstrzelanego w zbiorowej egzekucji mieszkańców Krakowa w 1944 roku, naszego 24. letniego kuzyna Adama Kościuka, bo tyle lat miał, gdy został bestialsko zamordowany, ze zgrozą myślę, że podobny los mógł dotknąć i moich rodziców, gdybyśmy dłużej pozostali na ul. Królowej Jadwigi i doczekali tragicznej w skutkach dla tamtejszych mieszkańców niemieckiej pacyfikacji tego pięknego, historycznego i jakże wówczas cichego zakątka Krakowa.

Na tym kończę moje wspomnienie z najwcześniejszego okresu mojego jak i Wicka dzieciństwa. Stosunkowo krótkiego okresu, w którym pojawienie się Wicka w naszej rodzinie i jego „działalność" już zapamiętałem. Ten wczesny okres naszego radosnego, beztroskiego życia pod opieką obojga rodziców (choć w jakże ponurym okresie hitlerowskiej okupacji z czego wówczas, my dzieci, nie zdawaliśmy sobie sprawy), spędzanego w Krakowie na Salwatorze przy ul. Królowej Jadwigi zakończył się, jak już wyżej wspomniałem ponowną, drugą naszą ucieczką z Krakowa do Kościelnik. Na szczęście dla naszej rodziny ucieczką udaną, i to przed dokonaniem przez Niemców tej okrutnej pacyfikacji, o której wyżej wspomniałem, kiedy to Niemcy zatrzymali wszystkich mieszkańców tamtego rejonu, aresztowali osoby podejrzewane o działalność konspiracyjną, a pozostałą, wyselekcjonowaną, wielką gromadę mężczyzn - również mieszkańców ul. Królowej Jadwigi - zdziesiątkowali.

Ucieczka nasza, jak później się o tym dowiedziałem, spowodowana była również przez Niemców, którzy tropiąc przeciwników - konspiratorów, zaczęli się interesować długimi nieobecnościami ojca w naszym domu. Ta druga, utajniona nasza ucieczka z Krakowa odbyła się jesienią 1942 r. lub wiosną 1943 r. Dokładnej jej daty jeszcze nie ustaliłem, choć podane wyżej są bardzo prawdopodobne, bo tę okrutną pacyfikację, którą wspominam, Niemcy przeprowadzili w 1943 roku.

Kolejne lata naszego dziecięcego życia, mojego i Wicka, spędzaliśmy na wsi w Kościelnikach, głównie pod opieką naszej matki i jej rodziców, a naszych kochanych i wyrozumiałych dziadków Józefa i Franciszki Ściborowskich. Do zapisania wspomnień z tamtych lat, do opisu wspólnych z moim bratem Wickiem ówczesnych przeżyć, zamierzam możliwie rychło powrócić.

Powyższe wspomnienie napisałem podczas Świąt Wielkanocnych 2011 roku - po zgonie mojego Brata w dniu 19.IV. - we wtorek przedświąteczny, a przed Jego pogrzebem w dniu 26.IV. - we wtorek poświąteczny.

Jacek Mierzwa

P.S.

1. Podczas poszukiwania w zbiorach rodzinnych fotografii z tamtego miejsca i z tamtego okresu, w celu uzupełnienia mojego opisu albumem historycznych fotografii, natknąłem się na dwa, wcześniej znane mi zdjęcia, które skłoniły mnie do opisu jeszcze jednego zapamiętanego wydarzenia, w którym nie wiem czy Wicek uczestniczył (w rozmowach ze mną tego nie potwierdzał), a które ja z pewnego powodu bardzo dobitnie zapamiętałem. Wydarzenie to, to „uroczystość mikołajowa", która zorganizowała RGO - Rada Główna Opiekuńcza - w sali zgromadzeń Ludowej Fundacji „Wisła" przy ul. Radziwiłłowskiej 23 w Krakowie, budynku wybudowanym przez ludowców i dla ludowców, z którym losy naszych rodziców ze względu na ich działalność społeczną i polityczną przez wiele lat były bardzo ściśle związane. Z tego spotkania, w tej pięknej sali, pośród wielkiej gromady rodziców, a przede wszystkim dzieci, zapamiętałem niezwykle dostojnego św. Mikołaja, miłego aniołka, który rozdawał dzieciom paczki, a właściwie dość duże, pachnące znajdującymi się wewnątrz łakociami torby z przyczepionymi do nich z boku rózgami i kolorowymi wstążeczkami. Jeżeli Wicek nie brał udziału w tej zabawie - uroczystości, to ja z pewnością odebrałem wówczas i dla niego taki podarunek i z wielkim płaczem i ogromnym przerażeniem wywołanym nie z powodu konieczności powiedzenia św. Mikołajowi jakiegoś wierszyka czy odpowiedzi na zadane pytanie, ale z powodu przerażającego mnie widoku twarzy i całej postaci diabła, którego śmiertelnie się wówczas wystraszyłem. Ten obraz diabła, pozostał w mej pamięci na całe moje życie. Gdy była kiedykolwiek mowa o diable, to zawsze go sobie tak właśnie wyobrażałem. W takiej uroczystości - organizowanej przez RGO - uczestniczyłem jak mi się wydaje dwa razy dzięki staraniom koleżanki naszej matki pani Wandy Bogdanowiczowej, którą określałem zawsze jako jednego z naszych „Aniołów Stróżów". Dobrego anioła, pomocnego nam w chwilach ciężkich dla naszej rodziny. Do roli pani Wandy w naszym, Wicka i moim życiu, jeszcze w dalszych wspomnieniach powrócę. Załączone w „Albumie" dwie fotografie z tej uroczystości w dniu 6 grudnia 1941 roku dokładnie obrazują moje wówczas zachowanie - moją uwagę skupioną na obserwacji diabła i strach przed zbliżeniem się do niego.

2. Wg ustaleń, o których ojciec i matka nasza nam mówili, ojcem chrzestnym Wicka miał być sam Prezes - Wincenty Witos. Wybuch wojny całkowicie pokrzyżował te plany. Pamiątką po tamtych zamierzeniach było imię mojego brata - Wincenty, niespotykane wcześniej zarówno w rodzinie Mierzwów jak i w rodzinie Ściborowskich. Nie wiem gdzie Wicek miał być, a gdzie faktycznie, w jakim kościele, w jakiej miejscowości został ochrzczony. Ja urodziłem się w Krakowie, a byłem ochrzczony w kościele w Radłowie, wówczas kościele parafialnym dla Biskupic Radłowskich. Przypuszczam, że Wicek, który urodził się w Kościelnikach, ochrzczony został w prastarym, drewnianym kościółku w Górce Kościelnickiej, gdzie wcześniej, od pokoleń, chrzczeni byli przodkowie naszej matki z rodziny Ściborowskich oraz rodziny Tkaczyków. Chrzestnym Wicka został powszechnie znany kiedyś pisarz Jan Wiktor, autor wielu poczytnych wówczas opowiadań i powieści, a m. in.: Wierzby nad Sekwaną, Orka na ugorze, Skrzydlaty mnich itd. - a ponadto serdeczny przyjaciel naszych rodziców. Wicek na pamiątkę chrztu od ojca chrzestnego otrzymał duży, bardzo piękny, pozłacany ryngraf z Matką Boską i Dzieciątkiem Jezus na jej ręce. Obraz tego ryngrafu utkwił w mojej pamięci. Na jego odwrocie widniała wyryta w metalu dedykacja i podpis Jana Wiktora. Ten ryngraf wędrował z Wickiem, wędrował z naszą rodziną i czasem wisiał na ścianach różnych mieszkań, do których kolejno się przenosiliśmy. Być może ta ciekawa, historyczna pamiątka znajduje się do dzisiaj w jego domowych zbiorach.

Jacek Mierzwa

Kraków, 19 maja 2011 r.

Free business joomla templates