Wydanie internetowe 2024
Z archiwum Stanisława Mierzwy
Od redakcji
Porządkując kolejną część zbioru dokumentów z archiwum Stanisława Mierzwy uznaliśmy, że z tej kolekcji tekst „ZNÓW W POBLIŻU W. WITOSA” będzie dobrym uzupełnieniem opublikowanych już wcześniej informacji Heleny Ściborowskiej-Mierzwiny o jej pracy dla Wincentego Witosa i opiece nad Nim w Jego ostatnich dniach życia. Dołączyliśmy także niewielki fragment tekstu zatytułowanego „Okres i sposoby leczenia W. Witosa w Krakowie”, zapisany jako kontynuacja poprzedniego. Niestety nie odnaleźliśmy całości zapisu, tylko jego początek. Zachowaliśmy styl pisarski autora poprawiając jedynie kilka błędów literowych.(WM)
ZNÓW W POBLIŻU W. WITOSA
Początkowy fragment maszynopisu St. Mierzwy (maszynopis w zbiorach Wojciecha Mierzwy)
Kiedy wróciłem z Moskwy w początkach sierpnia 1945 r., już w Warszawie dowiedziałem się od kolegów ludowców, że Witos żyje i przebywa w Wierzchosławicach. Więcej dowiedziałem się od swej żony, która w czasie mojej nieobecności w kraju, utrzymywała kontakt z Witosem i wiele mi o tym opowiedziała, co Witos przeszedł i jak się czuje. Że jest poważnie chory, siedzi na wsi, że go przekonywała o potrzebie leczenia się w Krakowie, że nawet zgodził się na to, ale jakoś czas upłynął na zamiarach, a decyzji nie podjął. Że koledzy krakowscy byli, młodzi, że go też zachęcali do leczenia, jednak bez skutku dotąd, dalej siedzi samotny, czasem go ktoś odwiedzi z polityków. Był Mikołajczyk, wpadł Kiernik, ale zajęci polityką, obaj są ministrami w nowym rządzie, więc czasu na zajmowanie się Witosem mało mają.
Wyraziłem ubolewanie, iż taki ruch w kraju, tak by się teraz Witos przydał, by stanął znów na czele tego ruchu, poruszył chłopów do działania, a tu bez niego ma się odbywać odrodzenie w wolnej Polsce, o jakim marzyliśmy. Potrzebny jest, mimo choroby, jako symbol dla chłopów w tej pracy i dlatego musimy go leczyć, ściągnąć do Krakowa i może mnie się to uda bardziej niż im dotąd.
Na drugi dzień wybrałem się do kolegów, którzy zbierali się w lokalu miejscowej organizacji „Wici” na Placu Szczepańskim, gdzie właśnie ten lokal uzyskali, w dawnej siedzibie MTR-u [Małopolskie Towarzystwo Rolnicze – red.], uruchamiając terenowe ogniwa przedwojennego Związku Młodzieży krakowskiego województwa. Zastałem przede wszystkim seniora wiciarzy, Jana Witaszka, Jerzego Matusa, Mieczysława Kabata i innych. Po ciepłym powitaniu, przepytałem Witaszka, jak to wygląda sprawa z Witosem, że słyszałem, iż był u niego na wsi i co dalej zamierza w tej sprawie zrobić, by Witosa do Krakowa ściągnąć i poddać go leczeniu, bo nam będzie wciąż potrzebny w naszej pracy, w pracy Stronnictwa, które na wzór „Wici” trzeba nam też odrodzić. Wyjaśnił mi, iż też tak sądzi i był z wizytą u Witosa, ale ten się uparł, że zostanie na wsi, że wysuwał różne zastrzeżenia i wobec tego więcej nie zajmował się tą sprawą.
Dowiedziawszy się, że młodzi w jakiś sposób nabyli stare auto i mogą poruszać się nim w terenie, poprosiłem Jasia, by wybrał się ze mną tym autem do Wierzchosławic, może razem łatwiej nam się uda przekonać Witosa o potrzebie leczenia się i włączenia znów do wspólnej sprawy. Był to 13 dzień sierpnia 1945 r. Tak też zrobiliśmy i południową porą pojechaliśmy.
Zobaczyłem Witosa, siedzącego w fotelu, w ogrodzie, bo dzień był słoneczny. Witałem go serdecznie po tak długim czasie niewidzenia się z nim, od dnia przywiezienia go do Wierzchosławic w dniu 24 marca z Piotrkowa. On też był zaskoczony i poruszony moim zjawieniem się. Rzucił pytanie – no, wrócił pan wreszcie do kraju? Bo mnie też, niedługo po moim tu przyjeździe też zabrali panowie i wieźli tam, gdzie i was, ale po drodze rozmyślili się i z Brześcia przywieźli mnie z powrotem, wyrzucili na podwórzu i pojechali, widocznie zmienili jakieś swoje plany. O jej, krzyknąłem, to mało brakowało, byśmy razem siedzieli w Moskwie, ale lepiej że tak się stało i teraz pozostaje tylko konieczność leczenia się – panie prezesie i po tu dziś przyjechaliśmy. Opowiadała mi żona, że wszystko omówiła z prezesem w sprawie przeniesienia się do Krakowa, że zamówiła miejsce w szpitalu Bonifratrów, szpital zaciszny i miał dobrą zawsze opinię, trzeba koniecznie poddać się kuracji, bo sprawy wielkie, jakie idą i wyjdą jeszcze nowe, potrzebują pańskiej rady. Zwlekać nie można dłużej, nasi ludzie są w rządzie, młodzież uruchomiła dawną organizację wiciową, trzeba ruszyć także sprawę Stronnictwa. W Warszawie, gdzie się zatrzymałem po powrocie z Moskwy, panuje wśród naszych ludzi duże ożywienie i my tu w Małopolsce musimy też ruszyć pracę organizacyjną, a do tego będzie potrzebny i udział prezesa.
Słuchał moich wywodów, jak zwykle nieporuszony pozornie, a potem, że niby po co on, stary i chory, nam młodym jest potrzebny, sami damy sobie bez niego radę, jest nowy prezes młody, więc uważa, że nie jest tak bardzo nam potrzebny, a dowodem na to, że robota, jak słyszy idzie i bez niego i pójdzie, a on chce odpocząć sobie na uboczu, że najwyższy czas na to, chyba swoje zrobił itd. Wysłuchałem i ja te wywody, ale znając go z poprzednich moich z nim dyskusji, czy i do czego jest potrzebny jeszcze, że w końcu ustępował mi, zacząłem go przekonywać, iż dziś mam zamiar zabrać go do szpitala, że musi się leczyć, bo tu na wsi nikt nic mu nie pomoże, a czy jest potrzebny nam, o tym przekona się, gdy ruszy robota odbudowy stronnictwa, któremu tyle lat przewodził. Chłopi czekają na jego głos i wskazówki, a czasy wyjątkowo trudne i jego doświadczenie wszystkim nam będzie potrzebne. Mamy wóz i proszę go, by się zdecydował na tę podróż dla swego zdrowia, ale i dla wielkiej chłopskiej sprawy. Wiedziałem, iż gadanie o przywilejach, zasługach, byłoby pochlebstwem i tego zawsze się w naszych rozmowach wystrzegałem, ale wiedziałem też, że słuchał chętnie, gdy mówiłem o dalszym jego obowiązku wobec wspólnej sprawy, że dla niej jest nadal potrzebny mimo wieku i choroby. Jeszcze próbował się niby bronić, ale wyczułem, że mi ustąpi, jednak dla zasady rzucił: przecież dziś nagle nie pojadę, muszę się do tej jazdy przygotować, choćby zabrać bieliznę i inne jakie rzeczy. No, odetchnąłem z radością, podziękowałem mu za tę decyzję i zapowiedziałem, iż skoro dziś jest 13, a za dwa dni będzie wielkie zwykle na wsi święto, Matki Boskiej Zielnej, przyjadę więc po niego 15 sierpnia i zwróciłem się do obecnego przy naszej rozmowie, wnuka jego, Wicka, który był wtedy na wsi przy dziadku, by dziadka przygotował do wyjazdu do Krakowa w godzinach południowych. Przyjadę wozem i zabiorę ich.-
Ciepłe pożegnanie [i – red.] komentarze o złożonej wizycie. Jaś Witaszek nie krył zdziwienia, że mi się udało tak łatwo, jego zdaniem, przekonać prezesa do wyjazdu, przed czym tak się bronił, gdy go on do tego namawiał dawniej. No, pomyślałem sobie cicho, by Jasia nie urażać, że Witos nie lubił, jak mu ktoś radził, co powinien zrobić jak to np. Jaś robił, w formie suchego wykładu, ale chciał być przekonany cudzą wiarą w niego, że to co mówca mówi, jest prawdziwe i szczere, że nie są to tylko zdawkowe słowa, by sprawę formalnie załatwić i iść sobie dalej. Witos miał wielkie wyczucie, czy rozmówca wierzy w to co mówi czy tylko dla jakichś tam względów, często dla własnego interesu, wysuwa jakieś propozycje. Wiem, z tego, co mi żona opowiedziała, iż nabrał do niej zaufania i godził się na jej plany leczenia, ale krępowała się z narzuceniem mu terminu wyjazdu ze wsi i nie wiedziała, że uznając potrzebę leczenia się, Witos nie był przekonany, iż to leczenie jest potrzebne dla innych celów, jak tylko dla jego osobistego dobra. Bo tak, po kobiecemu, podchodziła do sprawy, jak do starego ojca, którego trzeba leczyć, bo to przecież ojciec. Witos czekał na argument, że powinien się leczyć, bo to w jego interesie, ale przede wszystkim w interesie sprawy, której tyle lat służył i dla której, jak rozumował, sił mu już brakło i młodsi starego nie będą już potrzebowali, nawet podleczonego. Po co więc ma się leczyć, lepiej być chorym i siedzieć na wsi, to lepsze i honorowe wyjście dla niego, niż być zdrowszym, ale na uboczu wydarzeń. Myślę, że ja wpłynąłem na zmianę decyzji, przełamałem jego opory, wskazując mu nie tylko potrzebę leczenia się, ale i cel, dla którego to leczenie potrzebne i jakby gwarantując mu, że podleczony będzie potrzebny jako on, dawny Witos. A tylko takim, czułem to, chciałby być dalej.
Żonie przekazałem wiadomość i zleciłem jej, by z dyrekcją szpitala omówiła szczegóły przyjazdu Witosa, osobny pokój itd.
Otrzymawszy znów ze Związku auto, wybrałem się dość wcześnie rano, 15 sierpnia w drogę do Wierzchosławic, ale już inna trasą, boczną. Raz, że ta główna, z Krakowa do Tarnowa, asfaltowa kiedyś i równa, była zniszczona czołgami i autami wojskowymi, dziury i wóz się na nich trząsł silnie. Po drugie, chciałem, by po drodze bocznej, we wsiach, gdzie były silne przed wojną Koła Ludowe, powiadomić działaczy ludowych, że będę przewoził dziś Witosa do Krakowa i dobrze by było, żeby dyżurowali na drodze we wsi, może kwiaty wręczą prezesowi, ucieszy się, bo to i tradycja, Zielna itd. Tak zrobiłem w Szczurowej, Biskupicach, wsi mojej, w Radłowie. Gdy się zjawiłem w domu Witosa, nie było potrzeby dalszej dyskusji o wyjeździe, był przygotowany do drogi, ubrany normalnie, bo po domu chodził w szlafroku, dla wygody. Wnuk Wicek wniósł do wozu jakieś paczuszki, a ja pomogłem Witosowi wsiąść do auta, bo już z trudem poruszał się i wymagał podpory. Był jednak dobrze usposobiony, chyba zadowolony, że wreszcie skończyły się dyskusje, co powinien zrobić, że ktoś mu pomógł w tej decyzji.
Nie uprzedzałem go z początku, że będzie witany przez chłopów po drodze, ale jak zobaczył w Radłowie, w Biskupicach, że chłopi, ludowcy, wyszli na drogę z kwiatami i sztandarami, że po zatrzymaniu wozu, przemawiali do niego, wyrażając radość że go widzą znów, był wyraźnie wzruszony. To samo było w Szczurowej, którą dobrze znał z dawnej tam swojej pracy. Przyznałem się, że umyślnie jadą [jadąc – red.] do niego, uprzedziłem niektóre koła ludowe o jego przejeździe, wierzyłem, że to będzie dla nich wielka radość i chciałem i jemu pokazać, że tak czekają w Polsce chłopi wszyscy, by się im pokazał.
Z jego krótkiej wypowiedzi – „No, tego się nie spodziewałem”, wyczułem, iż był tym powitaniem mile zaskoczony i wzruszony, przekonał się naocznie, iż jest chłopom potrzebny i moje argumenty za leczeniem są słuszne. Witos jest chłopom potrzebny, czekają na niego. Poczuł się lepiej.
W dobrym nastroju, mówiąc o różnych sprawach, jechaliśmy spokojnie do Krakowa i zajechali na podwórze szpitala Bonifratrów. Tam już czekała na nas moja żona, która pomogła mi ulokować Witosa w przygotowanym pokoju itd. Więcej o tym w jej wspomnieniu, już ogłoszonym, w pracy Borkowskiego…
![]() |
![]() |
Budynek Szpitala Zakonu Bonifratrów św. Jana Grandego w Krakowie przy ul. Trynitarskiej 11 i tablica upamiętniająca Wincentego Witosa, wmurowana w 40. rocznicę Jego śmierci (fot. Wojciech Mierzwa, VI 2024)
Okres i sposoby leczenia W. Witosa w Krakowie
Początkowy fragment drugiego maszynopisu (maszynopis w zbiorach Wojciecha Mierzwy)
Szpital był jeszcze, jak przed wojną, w zarządzie Zakonu Bonifratrów, jakby prywatny, cieszący się dawniej dobrą opinią i w którym już w czasie okupacji Witos przebywał na leczeniu. Stąd wybór tego szpitala i teraz.
Przełożony Zakonu przyjął samą propozycję i przyjazd Witosa bardzo życzliwie, zapewnił dobry pokój i obsługę, ale sprawy leczenia należało załatwić z lekarzami. Po załatwieniu różnych formalności w szpitalu i zwykłych wstępnych badaniach chorego, wybrałem się na rozmowę z ordynatorem oddziału chorób wewnętrznych, dr. Kuligiem, do którego trafiłem, zapowiedziany przez jego szwagra, przyjaciela i sympatyka ludowców, Jerzego Wolnego. Poprosiłem lekarza o radę, informując go bliżej o losach Witosa w ostatnich latach, w okresie okupacji, że już przed wojną zaczęła się ujawniać choroba drżenia lewej ręki, że w czasie okupacji, na skutek więzienia i tułaczki w czasie ukrywania się Witosa przed Niemcami, ta choroba powiększała się coraz bardziej, że dziś jest złamanym człowiekiem, a jako wielki polityk i przywódca chłopski, jest wciąż chłopom, ale i Polsce potrzebny. Żeby sam się podjął leczenia go, ale może byłoby dobrze, jak sam uzna, wezwać do współpracy innych lekarzy, specjalistów od takiej choroby. Tak, przyzna [przyznał – red.] mi rację, że jak się już zorientował z pierwszych badań chorego, sprawa jest bardzo poważna i widzi sam konieczność zaproszenia innych, poważnych lekarzy, na consilium, dla ustalenia stanu choroby i sposobu leczenia. Niektórych sam poprosi, niektórych da mi nazwiska, bym ich poprosił na takie consilium. Podziękowawszy mu za taką radę, byłem spokojniejszy już, że chory będzie miał zapewnione dobre leczenie i może uda się lekarzom znów „postawić” go na nogi, jak się o leczonym mówi. Po cichu bałem się, że choroba tak dalece się posunęła, czy potrafią lekarze przywrócić mu siły do chodzenia, by znów mógł choćby na zwolnionych obrotach pracować z nami. Cieszyłem się przecież, że swój obowiązek wobec tego przywódcy jako tako spełniłem zaraz po powrocie do kraju, sam jeszcze nie wiedząc, jak się potoczą moje losy.
Wróciłem do kraju, jako skazany wróg nowego ustroju, a tu ten ustrój ma zapanować w kraju i wszyscy mają pomagać do jego budowy. Czy ja też? Na razie nie zastanawiałem się nad tym zbytnio, wierzyłem, że mamy zasłużone latami w służbie dla wsi i Polski prawo życia i działania według opracowanego programu, że ruch ludowy ma prawo istnienia i w nowej Polsce i… [brak dalszej części tekstu – red.]
Końcowy fragment odnalezionego tekstu (maszynopis w zbiorach Wojciecha Mierzwy)
Stanisław Mierzwa
Kr. dn. 8 III 1985 r.