Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

80 lat temu… Wspomnienia śp. Jacka Mierzwy z dzieciństwa

Od redakcji
W domowych zbiorach przechowaliśmy nie tylko materiały archiwalne Heleny i Stanisława Mierzwów, ale także nowsze, m.in. kilka notatek najstarszego z ich czworga dzieci – Jacka Stanisława Mierzwy (1937-2020). Poniżej publikujemy Jego niedatowane wspomnienie o szkolnej nauce po przeprowadzce rodziny z Krakowa (z wynajmowanego mieszkania w domku przy ul. Królowej Jadwigi) do gospodarstwa rodziców matki – do dziadków Ściborowskich w podkrakowskich Kościelnikachi. Więcej informacji o kościelnickiej szkole (obecnie w nowohuckim osiedlu Kościelniki) można przeczytać m.in. w naszym Rodzinniku M. na stronie http://www.mierzwa.org.pl/index.php/rodzinnik-m/wydanie-internetowe-2018/2-dziay/rodzinnik/332-200-lat-szkoly-w-koscielnikach, w artykule 200 LAT SZKOŁY W KOŚCIELNIKACH autorstwa Pani mgr Wioletty Pełki. (WM)

WSPOMNIENIA Z NAUKI W KOŚCIELNICKIEJ SZKOLE

W czasie niemieckiej okupacji uczęszczałem do klasy drugiej i trzeciej Szkoły Powszechnej w Kościelniakach tj. w latach 1943-1944 i pamiętam, że niektóre lekcje nasz oddział odbywał w jednym pomieszczeniu wraz z innym, młodszym lub starszym oddziałem. Wtedy mówiło się, iż uczniowie jednego oddziału czas lekcji wykorzystują na „naukę cichą” – czytanie, przepisywanie tekstów oraz rozwiązywanie matematycznych zadań; podczas gdy drudzy, siedzący w ławkach w drugiej części sali uczą się „na głośno” – słuchając wykładu nauczyciela i odpowiadając na jego pytania.

W tamtych znanych mi czasach w zimowe dni uczniowie przychodzący do szkoły obowiązani byli przynosić opał dla ogrzewania sal szkolnych. Przeważnie było to różnego rodzaju drewno, ale czasem przyniósł ktoś niezwykle cenny wówczas (w czasach niemieckiej okupacji) kawałek węgla kamiennego lub brykiet brunatnego.

Z tamtego okresu pamiętam też niektóre zabawy moich szkolnych kolegów, podczas przerw międzylekcyjnych, a szczególnie zabawę w „dawanie sera”. Polegało to na przysiadaniu się chłopaków z obu stron do koleżanki siedzącej w szkolnej ławce i ściskaniu jej między sobą, aż zapiszczała z radości czy odczuwanej przykrości. Chłopaczyskom dawało to satysfakcję i na chwilę dawali takiej piszczącej spokój, ale potem znów ją zaczepiali. Te z dziewcząt, które nie reagowały tak spontanicznie na zaczepki kolegów, a nawet w ogóle na to „dawanie im sera” ani głosem, ani zachowaniem nie reagowały, na ogół nie były do tej zabawy wciągane.

Do dzisiaj pamiętam, jaki lęk budziło we mnie przebywanie w sieni szkolnej, nawet z towarzyszącymi mi rówieśnikami. Pamiętam, że obawiałem się tam spotkać nieziemskie postaci, a szczególnie diabłów. Strach ten wynikał z opowiadań starszych kolegów, którzy nas rozpoczynających naukę (ja np. naukę w kościelnickiej szkole rozpocząłem w wieku 6 lat) obecnością tam duchów i diabłów – straszyli. Być może w moim odczuciu grozę tego pomieszczenia obok przerażających opowiadań kolegów podnosił panujący tam półmrok oraz widok czasem półotwartych drzwi do głębokiej i zupełnie ciemnej piwnicy, która się tam znajdowała.

Nieraz wędrując ocienioną i błotnistą drogą od Stanisławic, skracaliśmy sobie dojście do szkoły idąc od kapliczki przy „Rudkach” ścieżką po przekątnej, łąkami. Taką trasą chodziliśmy przeważnie po sianokosach, gdy był wąski Kościelnicki Potok i udawało się go nam dzieciom w pewnych miejscach jednym susem przeskoczyć. Pamiętam jak radośnie maszerowaliśmy do szkoły w piękny czas sianokosów, gdy rano widzieliśmy na rozległych chłopskich łąkach Rudek i Podkosia, aż do samego ich horyzontu licznych najczęściej pojedynczo pracujących kosiarzy, a w powietrzu unosił się zapach skoszonej trawy i charakterystyczny metaliczny dźwięk ostrzonych i czasem „poklepywanych” kos.

Natomiast tuż obok, na łąkach dworskich, uwijał się długi rząd rytmicznie poruszających się kosiarzy pod czujnym okiem dworskiego zarządcy, którego postać dość dobrze zapamiętałem. Postać wyprostowanego mężczyzny, jakby na wojskowej warcie, ubranego w zielony myśliwski, może przypominający tyrolski strój. W zielonkawym kapeluszu oraz co najbardziej utkwiło mi w pamięci, w wysokich aż po kolana butach w kolorze naturalnej skóry, z przodu na całej wysokości sznurowanych. Jak mi się wydawało w jego ruchach, zachowaniu i spojrzeniu – człowieka wyniosłego, ze szpicrutą, lub może cienkim kijem w ręku. Swą odmiennością ubioru i postawą budził we mnie respekt więc gdy do szkoły przechodziłem w jego pobliżu, choć mnie to bardzo ciekawiło, nie ośmielałem się jemu dłużej i dokładniej przypatrywać. W drugiej części dnia na łąki wylegało jeszcze więcej ludzi, do rozrzucania i suszenia siana. W tych czynnościach przy pachnącym ziołami sianie bardzo lubiłem brać udział, szczególnie gdy dziadek Józef Ściborowski zabierał mnie do pracy przy suszeniu siana na odległą łąkę „Pod Gajem”. „Pod Gaj” jeździliśmy drabiniastym wozem, drogą obok naszej szkoły gdzie z dumą mogłem pokazać napotkanym kolegom jaki już jestem dorosły i pomagam w pracy mojemu dziadkowi.

Mapa okolic Krakowa z 1932 roku
(źródło:http://www.nhmz.pl/3.4/pokaz/mapy_foto/d/1932%20Koscielniki%20fr.m.wojsk.jpg)
1

Moimi kolegami z ławy szkolnej, których pamiętam i uważałem za moich szkolnych przyjaciół byli: Helena Łobodzianka, Jacek Ruśniak, Józef Cygan. Do kościelnickiej szkoły uczęszczał również wraz ze mną, na zasadzie „wolnego słuchacza”, o dwa lata młodszy (a więc liczący wówczas może nieco więcej niż cztery lata) brat Wincenty. Chodził ze mną, do mojej klasy, aby się w domu nie nudzić i przy okazji trochę nauki „łyknąć”. Miałem więc w tak młodym wieku dodatkowy obowiązek opieki nad bratem i nad jego zachowaniem – bo jak pamiętam te zabawy chłopaków w „dawanie sera” bardzo mu się podobały, tak jak i pociąganie starszych koleżanek za ich warkocze. Nie bał się zaglądania do różnych interesujących go szkolnych pomieszczeń, a nawet zaglądanie i chowanie się w głębokiej piwnicy bardzo go korciło.

2

Kraków-Salwator, 1941 r., przed przeprowadzką rodziny do Kościelnik.

Bracia Jacek (po prawej) i Wincenty Mierzwowie

(fot. w zbiorach Wojciecha Mierzwy)

Natomiast ten mój mały wówczas brat przez zamiłowanie do zajęć szkolnych i przebywania w wesołej gromadzie, nie uważał za swą krzywdę codzienne noszenie do szkoły małego taboreciku do wygodnego siedzenia na lekcjach (gdy ja niosłem tornister załadowany książkami i zeszytami on na plecach dźwigał swój stołeczek) ponieważ w przepełnionych szkolnych ławach rzadko znajdowało się wolne miejsce, dla takiego „nieletniego”, choć bardzo aktywnego ucznia.

Jacek Mierzwa

Kraków, prawdopodobnie 2011 r.

Free business joomla templates