Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Wspomnienia Heleny Ściborowskiej-Mierzwiny

 

Aresztowanie męża

 

Zachorowałam na bardzo silną anginę z gorączką dochodzącą do 400. Tak chora to dawno nie byłam. Mieliśmy oboje z mężem jechać na Wojewódzki Zjazd P.S.L. do Rzeszowa. Wobec mojej choroby sam mąż pojechał, choć był z tego nie zadowolony. Rzeszów usamodzielniał się, ale w wielu dziedzinach należało tamtejszej organizacji pomóc, a zwłaszcza w sprawie organizowania kobiet, co powinnam była ja z okazji Zjazdu z miejscowymi działaczkami to omówić. No cóż nie pojechałam - byłam naprawdę bardzo chora!

Wieczorem, „już do światła” mówi mi pani Zofia, że przyszedł jakiś pan z Warszawy. Jest i chce się widzieć z panem, to jest z moim mężem. Chociaż leżałam w łóżku kazałam go poprosić do pokoju. Powtórzył mi, że jest z Warszawy przysłany w bardzo pilnej sprawie, do pana prezesa. Powiedziałam, że to chyba nie do męża, bo mąż wcale prezesem nie był, a tylko zastępcą sekretarza Naczelnego Komitetu PSL w Warszawie. Ale on się upierał, że do męża, do pana Mierzwy, że męża wszyscy Warszawie tak tytułują. Znowu mu odpowiedziałam, że to nie może być prawdą, bo u nas nie ma ludzi łasych na tytuły, a zwłaszcza mój mąż szczególnie nie lubi tytułomanii. Gość upierał się, że jednak chodzi na pewno o męża i poprawiał się w jego tytułowaniu. Zapytałam czy ma jakieś pismo dla niego. Nie, pisma nie ma, ale ma polecenia coś niezmiernie ważnego osobiście powiedzieć mężowi, bo czasy są takie, że nie wszystko można pisać. Znowu się zdziwiłam, że akurat takiego człowieka obcego, wysłali z tak ważną wiadomością. Mimo tak kłopotliwej dla mnie sytuacji, gość ów upierał się, że musi akurat nas w domu na męża zaczekać. Oparłam się temu stanowczo mówiąc, że nie wiem kiedy mąż wróci czy dziś w nocy, czy jutro rano, bo może w Rzeszowie się zatrzyma. Ja jestem ciężko chora, gdzież w tych warunkach mogę kogoś obcego w mieszkaniu nocować! Wypychałam go wskazując adres do hotelu, ale tłumaczył się, że obszedł je właśnie wszystkie i miejsca nie znalazł, byłby mnie nie fatygował, gdyby na mieście miejsce do spania znalazł. W tej sytuacji poleciłam mu, niczego się jeszcze nie domyślając iść na ulicę Radziwiłłowską, że tam w domu ludowców jest mały gościnny pokoik i jeśli powoła się na mnie to woźny użyczy mu noclegu. Wreszcie poszedł, a ja zapadłam w sen - majaczenie gorączkowe, gorączka sięgała 400.

W pewnej chwili słyszę śpiewy, ruch, auto staje pod kamienicą, w której mieszkamy, słyszę znajome głosy kolegów i głos mego męża jak się żegnają, słyszę głos Kalenicy. Ucieszyłam się, że wraca, bo może trzeba będzie wezwać lekarza, bo ja coraz bardziej chora jestem. Słyszę jak mąż znajomym sygnałem gwizdania żąda rzucenia kluczy do bramy wejściowej. Wołam Zofię, aby mu je przez okno zrzuciła, ale Zofia mówi, że pójdzie sama otworzyć, bo jest noc, kluczy może nie dorzucić, wpadną w pokrzywy i kto ich będzie szukał. Poszła zatem Zofia z kluczami, długimi schodami przez prawie trzy piętra. Po dłuższej chwili wraca z wymówkami, że mnie się chyba przywidziało, bo „pana” absolutnie nigdzie nie ma!

Byłam co prawda bardzo chora, ale nie, nie przywidziało mi się. Z tą wielką gorączką schodzę z łóżka, narzucam płaszcz i idę zobaczyć za bramę wejściową, wąskie podwórko, aż na trotuar. Wokół panuje w całym tego słowa znaczeniu cisza nocna! Wołam - Stachu - Stachu, myślę sobie może żołądek go rozbolał z powodu odzywających się czasem wrzodów, dalej wołam nikt się nie odzywa! Stoję jeszcze chwilę. Od ul. Kieleckiej idzie wolnym spacerowym krokiem nieznany mi mężczyzna, ręce ma do tyłu założone, idzie bardzo spokojnie, przyjrzał mi się, przeszedł, obejrzał się do tyłu w moją stronę i za chwilę zniknął za rogiem ulicy. Dalej przerażająco głucha cisza, postałam jeszcze chwilę rozglądając się ku obu końcom ulicy. Z trudem schodami pod górę wróciłam do naszego mieszkania. Momentalnie opuściła mnie gorączka, a ogarnęło przerażenie, jeszcze raz skontrolowałam siebie, czym rzeczywiście słyszała sygnał gwizdany przez męża, nie, to nie było gorączkowe złudzenie!

Teraz przypomniałam sobie śmierć skrytobójczą Kojdra zadaną przez ubeków. Czy z mężem nie zrobili tak samo? Oczywiście już nie zmrużyłam do świtu oka. O szarym świcie ściągnęłam zaspanego Jacka i poszłam pod Werk na Mogilskiej szukać, czy nie ma gdzieś poruszanej ziemi, a pod nią czy nie leży mój mąż zamordowany! Rosa i zimno było a chwaściska wielkie jak krzaki, zaprowadziłam z powrotem Jacka do domu. Dzień był coraz bielszy, teraz odpowiednio ubrana w stare ubranie wybrałam się do ponownego poszukiwania pod Werk. Bardzo szczegółowo szukając nie znalazłam nigdzie świeżego kopania, pełno w trawie natomiast leżało granatów, kulek i rozmaitej amunicji, tak, że byle gdzie można było na coś niebezpiecznego nastąpić.

Nie znalazłam świeżo kopanej ziemi, ale czy go w labiryncie Werku gdzieś nie porzucili? Weszłam na podwórzec, zaczęłam wołać Stachu, Stachu, ale tylko echo mi odpowiadało. Przyszło mi na myśl, że sama tu nic nie zrobię, poszłam po znajomego mi dozorcę tego Fortu - Piechnika, opowiedziałam mu co mnie spotkało i prosiłam, żeby ze mną obszedł strzeżone przez siebie labirynty tej wojennej budowli. Bez wielkiej chęci, bo żona mu broniła, że tam pełno min i amunicji, ale zgodził się jednak i wziął z sobą jakąś okopconą latarnię. Obeszliśmy chyba wszelkie kazamaty tej Fortecy, ciemne i przepełnione zgniłym i śmierdzącym powietrzem, pełne jakichś obrzydłych łachów, gnoju ludzkiego, resztek broni i amunicji – gdzieś potwornie śmierdziało zwierzęcą padliną. Do jednego skrzydła mój „Cycero” wstępował z ogromnym lękiem, mówił mi że tu się mają węże i to podobno żmije, ale i tam na błaganie moje zajrzeliśmy. Nie znaleźliśmy ani męża, ani śladów świeżej krwi. Była pewnie 9-ta. Poszłam do lokalu naszego Zarządu Wojewódzkiego PSL z przerażającą mnie wiadomością. Widziałam jakie straszliwe wrażenie zrobiła na obecnych moja informacja! Z ich oczu czytałam, że myśleli to samo co i ja, że dola Kojdra przypadła i memu mężowi w udziale, że to on następny, a za nim będą znów następni i następni, bo wojna PPR z nami już dawno się toczyła i było już moc naszych ofiar. Coś mię natchnęło i poszłam bez chwili wahania do Drobnera. O ile pamiętam to był on wtedy przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej. Od męża wiedziałam, że w niektórych, nawet zawiłych sprawach politycznych się dogadują. Osobiście Drobnera nie znałam, ale znałam jego charakterystyczną sylwetkę i sposób ubrania, bo jako akademiczka na jego publicznych wiecach z kolegami Zniczkami bywałam. Przedstawiłam mu się kto jestem i opowiedziałam co w nocy męża spotkało, że go porwali z pod domu zdradziecko i kto wie czy losu Kojdra nie podzielił. Drobnera zaaferowała moja niespodziewana wizyta, widać było że nie był nią zachwycony. Powiedział mi, że mąż normalnie został przez służbę bezpieczeństwa zatrzymany, bo przecież od miesięcy się mówiło, że Mierzwa będzie aresztowany! „Za co?”, zdębiała zapytałam. Wrócił szczęśliwie z Moskwy, mógł się wziąć do adwokatury, zająć się rodziną, dziećmi to daliby mu spokój, a Mierzwa wziął się do polityki z całą pasją, do polityki antyreżimowej, to musiał ponieść konsekwencje. Ale pani jest żoną polityka, to musi pani być dzielna, tak jak była dzielna moja żona i zawołał aby do nas przyszła z innego pokoju. Przyszła starsza, siwa i z wybitnie semickimi rysami kobieta i przedstawiłyśmy się sobie. Ponieważ byłam cała zapłakana, pani Drobnerowa zaczęła mnie pocieszać i dodawać odwagi, że w polityce to raz polityk jest na wozie, ale częściej, kiedy jest politykiem ideowym to pod wozem, a już żona takiego polityka to zawsze pod wozem. Na swoją głowę musi wziąć cały dom, łącznie z utrzymaniem dzieci i jeszcze na paczki i bieliznę dla siedzącego w więzieniu męża zarobić musi, ale nie trzeba się poddawać nieszczęściu. Wyliczała mi ile razy jej mąż siedział w więzieniach, jakie miała ciężkie życie, że nabyła się choroby wątroby ze zmartwienia, ale wszystko przeszło. Ludzki umysł zaprogramowany jest by się martwić, nieraz bez tego zadomowionego zmartwienia człowiek wprost żyć nie może, zmartwienie stało się istotną częścią życia. Bardzo mnie ta rozmowa z tą, taką praktykę mającą kobietą uspokoiła i odwagi dodała.

Uspokojona nieco wstąpiłam idąc od Drobnerów do Redakcji „Piasta”. Tam już wiedzieli o aresztowaniu Buczka i ktoś nawet z tą wiadomością do mego mieszkania poszedł, żeby mnie uspokoić, że Mierzwa też może jest aresztowany. Opowiedziałam, co mi Drobner powiedział i pośpiesznie wybrałam się do domu. Wchodząc w ulicę Zaleskiego napotkałam panią „Andrzejku” i ona mi doniosła, że w domu miałam rewizję kilka godzin trwającą. Jej mąż i ten kolejarz Piwowarczyk z suteren byli wezwani przez milicję jako świadkowie! Ucieszyłam się tą wiadomością, jakby mnie nie wiem jakie wielkie szczęście spotkało, a więc nie skrytobójczy mord, ale aresztowanie na pewno, skoro w domu była rewizja. Będzie więc jakiś sąd, jakaś obrona!

Kiedy weszłam do mieszkania, Zofia starała się porządkować te potworne sterty mieszaniny książek, papierów z szuflad męża biurka, bielizny i ubrań, które leżały na środku obu pokoi, ale ja mimo tego okropnego widoku byłam dziwnie spokojna po tak straszliwym napięciu kilkunastu poprzednich godzin. Ten niesamowity widok zdewastowanego naszego mieszkania przyniósł mi ukojenie. Fakt urzędowej rewizji potwierdził, że mój mąż na pewno żyje! Jak się dowiedzieliśmy po wielu latach, po wyjściu męża z więzienia - porwali go wtedy „ubowcy” spod bramy i trzymając w trójkę pod wykręcone ręce wywlekli na nieoświetlone zaplecze domu, a potem przez przygotowaną specjalnie dziurę w wysokim płocie i dalej rozległe ogrody, do samochodu stojącego na dalszej ulicy. Mąż w ten zbójecki sposób przez „ubeków” porwany też przypuszczał, że jedzie podzielić los Kojdra, toteż bardzo się ucieszył kiedy zawieźli go do więzienia UB na Placu Inwalidów.

Helena Ściborowska-Mierzwina

 

Powyższą notatkę sporządziła Helena Ściborowska-Mierzwina około 1970 roku.

 

Stanisław Mierzwa

 

Powyższy tekst był drukowany w materiałach konferencji nt. sfałszowanych wyborów w 1947 roku - w „Piaście” nr 1(12) 2007 r., pięknie wydanym 16- stronicowym biuletynie Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach. Oprócz opisu aresztowania autorstwa Heleny Ściborowskiej-Mierzwiny zamieszczono tam także komentarz brata, Jacka, wyjaśniający szczegółowo zagadnienia poruszone we wspomnieniach Matki. W „Piaście” tym znalazły się również urywki życiorysu Heleny Ściborowskiej-Mierzwiny, autorstwa St. Mierzwy. Wg moich informacji Towarzystwo dysponuje jeszcze niewielką liczbą egzemplarzy w/w czasopisma. O konferencji nt. wyborów w 1947 roku czytelnicy znajdą jeszcze informację w dalszej części Rodzinnika.

Wojciech Mierzwa

 

Powrót do spisu treści nr 7

Free business joomla templates